Pożegnanie z Afryką.
Tak, wiem że to tytuł na wyrost. Jednak, kiedy wracam myślą do czasów dzieciństwa, młodości, wieku średniego wreszcie, to tereny o których piszę, były dla mnie Moją Afryką.
Bo z czym Wam kojarzyła się Afryka w czasach, gdy byliśmy piękni i młodzi? Dla mnie, rozmiłowanego w książkach, również podróżniczych, Afryka to piękne, dzikie obszary, pełne ptactwa, zwierząt - kraj dzikiej przyrody i przygody. To piękne zachody i wschody słońca, a pomiędzy nimi rozgwieżdżone afrykańskie niebo. Afryka to również specyficzny stan ducha, pełen fantazji, radości, nadziei na spełnienie.
Ja miałem tą Swoją Afrykę wokół siebie. Były to łąki wokół domu, pola, stawy cukrowni, rzeczka Pyszna, dyrektorskie ogrody i dyrektorskie pawie, które w tych ogrodach przebywały.
Od strony wschodniej było pole pana Marcinkowskiego - pole Teocha, jak się mówiło. Pole w dawnym tego słowa znaczeniu - ze zbożem ozimym, z którego wywar tak pięknie barwił na zielono wielkanocne jajka, z wiosennym siewem i jesienną orką, z ręcznym kopaniem ziemniaków lub buraków cukrowych, z nawożeniem obornikiem, którego zapach nie drażnił, a był czymś naturalnym, swojskim. Aha, jeszcze z jesiennymi ogniskami.
Wiosna. To ten obecny czas. Na łąkach zaczynały kwitnąć kaczeńce, a w czystej jeszcze wtedy rzeczce Wielunce, znanej nam dzisiaj raczej jako Smródka lub Kanał Wieluński, zaczynał wabić zapachem i zielonymi pędami tatarak. Z czasem na łące pojawiało się ptactwo, coraz więcej, więcej i więcej tego ptactwa było. Zaczynały się zaloty, potem gniazdowanie, wylęgała się ptasia młodzież. Jak te ptasie mamy potrafiły udawać kulawe, chore, by tylko sprowokować potencjalnego napastnika do pogoni za nią! Jednak prawda była taka, że niby to kulawa, z uszkodzonym skrzydłem, ledwie się poruszająca, ale zawsze uciekała w stronę przeciwną do gniazda i nigdy nie dała się złapać.
Pamiętam, jak siadaliśmy wieczorem pod południową ścianą domu, a z łąk niosły się głosy "rozgadanego" ptactwa. To była Moja Afryka.
Przychodziły cieplejsze dni. Maj. Coraz mocniejszy był zapach bzu, jaśminu, a późnymi wieczorami i nocą można było słuchać śpiewu słowików. Chociaż to nie był tylko śpiew - to były zawody śpiewacze pomiędzy kilkoma gniazdami. Śpiewał jeden, reszta słuchała, gdy ten skończył, zaczynał następny. I tak prawie do rana, jak w przedwojennej piosence Hanki Ordonówny "noce takie są upalne, a słowiki spać nie dają".
Czerwiec. To był czas zielonych łąk, prawie gotowych do sianokosów. Kosiarze ruszali na łąki, a część łąk należała do zakonnic. Kosząc musieli uważać, by nie zrobić krzywdy jakiejś zagubionej rodzince ptasiej, lub młodym zajączkom. Potem było znojne przegrabianie, aż zielona trawa zmieniała się w suche siano. Wtedy było zagrabiane w wały, potem na mniejsze kupki, a potem na te znane w polskim krajobrazie kopy siana. Stały sobie, schły, a kiedy wreszcie miały być zwożone do stodoły, to oczywiście zawsze szykowała się burza.
Burza. To oddzielny element Mojej Afryki. Pamiętacie? Popołudniowy upał, potem nadciągające chmury, wiatr i błyskawica na niebie! Cisza..., potem huk! Walnęło! I znów to samo! Za wiatrem szedł deszcz, czasem grad. A kiedy burza szła od strony Czarnożył, to było wiadomo, że będzie ciężka. Te burze wtedy nie trwały długo, przeważnie kończyły po godzinie lub dwóch piękną tęczą. Wtedy ruszałem na bosaka po ciepłych kałużach łapiąc wyległe tysiącami małe żabki. Groźniejsze były te burze całonocne. Rano zastawaliśmy połamane gałęzie, podmyte ścieżki, zalane ogródki. Można było też znaleźć drzewo, w które uderzył piorun - poranione długą blizną, czasem nadpalone. Czasami w taką burzę było słychać syreny strażackie - stało się nieszczęście - gdzieś płonął dom lub stodoła. Chciałoby się napisać - dzisiaj takich burz już nie ma, teraz są groźne, gwałtowne, niszczycielskie nawałnice.
Wreszcie, w upalne czerwcowe popołudnie, najczęściej krótko przed św. Janem zaczynaliśmy sezon letni - pierwsza kąpiel w stawach.
Stawy i lato - to była kulminacja Mojej Afryki. Od św. Jana do pierwszych dni września codzienne byliśmy na stawach. Kąpiel w stawach to była normalna, wręcz obowiązkowa rzecz, nawet jak nie było słońca. Brzegi stawów były porośnięte trzciną, w niej ryby, żaby, kijanki, pijawki, na dnie szlam - ale co tam, to był nasz świat. No i tratwa, robiona corocznie z desek i belek pozostałych po remoncie mostu wysłodkowego. Wystarczyło je przeciągnąć do najbliższego stawu, potem jak bobry holowaliśmy je do "stoczni" przez przerwy pomiędzy "dużym" a "czystym" stawem. Z domu przynosiliśmy młotki, piły, gwoździe i tratwa była gotowa. Dodam, że wszyscy doskonale pływaliśmy, nigdy na stawach nie utopił się ktoś z mieszkańców cukrowni.
Tratwa? To była nie tylko tratwa. Kiedy wpływało się w trzciny to był to rejs po dorzeczu jakiejś afrykańskiej rzeki - Zambezi czy Nilu. Na środku stawu tratwa stawała się okrętem żaglowym w rejsie dookoła świata lub piracką korwetą. Czasem stawała się miejscem "spotkania" z dziewczyną. Można się było położyć na deskach tratwy, leniwie wiosłować dłonią, spoglądając ukradkiem na dziewczynę spod półprzymkniętych powiek i prowadzić leniwą rozmowę o niczym, jak w upalnej Afryce podczas południowej sjesty. A tratwa, pchana wiatrem, wpływała w trzciny...
Czy znacie "cukrowski" młodzieżowy przepis na szybką i pewną opaleniznę, bez złażenia skóry? To było tak.
Z nastaniem lata na odstojnikach zaczynano wywożenie błota. Można było tam znaleźć beczkę z ropą, naszykowaną do koparki. Odlewaliśmy sobie butelkę po oranżadzie i w słoneczny dzień, smarując się tym specyfikiem, zaczynaliśmy opalanie. Kilka godzin - smarowanie - opalanie. Około godz. 15. 16. mieliśmy chyba po 40 st. C. gorączki.
Teraz następowało najtrudniejsze - trzeba było wejść do wody. Zęby trzaskały, dech zapierało, ale to trwało tylko kilka chwil. Potem kilka minut pływania, zmycie mydłem tej ropy i piękna opalenizna gotowa. Wyglądaliśmy jak te afrykańskie dzieci - roześmiane, szczęśliwe, opalone na czekoladowo - i to bez kremu z filtrem!
Dziś nikomu tego nie polecam, wtedy to działało. Taka to była ta Moja Afryka!
Wspomnę jeszcze o rzeczce o wdzięcznej nazwie Pyszna. Metr głębokości cztery metry szerokości. Taka rzeczka wystarczała do kąpieli, łapania raków, łowienia ryb i wędrówki "pod prąd", jak po afrykańskiej rzece Kongo, wypatrując ludożerców. Ta rzeczka też była elementem Mojej Afryki.
Lato mijało spokojnie i leniwie. Pierwsze dni września to nowe widoki, nowe odgłosy i nowe zapachy. Te odgłosy to miarowy pomruk młockarni i głośniejszy odgłos pochłanianego snopka. Te odgłosy głos "furkot" konnej koparki do ziemniaków, to śmiechy kobiet zbierających ziemniaki do koszy i pokrzykiwania mężczyzn znoszących te kosze na wozy.
Te widoki to słońce, już nisko stojące, ale jaskrawe, mocne, i błękitne niebo, bez chmurki, niemal afrykańskie. Mam też przed oczami wieczorne mgły, słyszę porykiwanie krów zganianych do obór z pustych już łąk, poszczekiwanie psów od strony Niedzielska.
Jesień. Wszyscy zadawali sobie jedno pytanie - kiedy ruszy Cukrownia?
Jeśli znad cukrowni wydobywał się głośny świst upuszczanej pary, a z komina leciał dym, to pewne, że za kilka dni ruszy, kolejna już od 1912 roku, kampania cukrownicza. Już zwożono buraki. Pamiętam wozy konne pełne buraków, potem wozy konne ciągnione przez traktory, z czasem traktory z typowymi przyczepami, wreszcie zwożone samochodami i koleją. Sposób transportu się zmieniał, ale buraki były ciągle takie same. Taki sam był też zapach cukrowni, odstojników, stawów, ciepłych wysłodków i zawsze tak samo pachniał i smakował ciemny i gęsty syrop cukrowy, który czasami ktoś z cukrowni przynosił do domu na spróbowanie.
Z końcem jesieni kończyło się moje Afrykańskie lato, ale miałem pewność, że za rok znów powróci.
Niestety, z upływem czasu Moja Afryka przegrała z drapieżnym kapitalizmem i urzędnikami (zysk dla niewielu kosztem wielu). Te wspaniałe kiedyś, zadbane i uprawiane łąki zdziczały, porosły krzakami. Już nie ma tam tylu ptaków, zajęcy, saren, nie kwitną kaczeńce. Łąki przeznaczone pod przemysł, nieuprawiane - dziczeją, czekając na inwestora. Jeden inwestor już się znalazł. Postawił wysoki na 2,5 metra płot i mówi, że będzie za nim ekologiczne przetwarzał odpady plastykowe. Czy zapach kwiatów, tataraku i łąk może zastąpić inny zapach, czy będzie tak samo przyjemny? Czy zobaczę jeszcze łąkowe sarny, pozostałe za 2,5 metrowym płotem?
Nie, tego kawałka Mojej Afryki już nie odzyskam.
Stawy umierają od dawna, razem z Cukrownią i dyrektorskimi ogrodami, a pięknych pawi dawno już nie ma. Trzy stawy zostały już zasypane. Likwidowane w okresie lęgowym sprawiły wiele krzywdy gnieżdżącym się tam ptakom i innym mieszkańcom, zasypywanym żywcem w swych gniazdach i lęgowiskach.
W resztkach wody w pozostałych stawach próbują przetrwać łabędzie, kaczki, perkozy. Ale czy będą w tym roku? Żegnaj, Afryko!
Pola "Teocha" przejęła duża firma. Już nie będą obsiewane pszenicą, nikt nie będzie na nich siał buraków czy sadził kartofli. Wyniosą się bażanty, nieliczne już zające i sarny. A ile tu było bażantów! Ile zajęcy goniło się wiosną! Znacie powiedzenie "jak pijany zając"? One były pijane wiosną i okresem godów. Ale to już koniec. Nawet ziemię, tą niedzielską, żyzną pszenno-buraczaną ziemię już zasypują kruszcem, potem położą kostkę, by nawet źdźbło trawy nie przypominało o Mojej Afryce. Ta ziemia umrze.
Czy w resztkach ogrodów przetrwają słowiki? Czy długo jeszcze będą do mnie przylatywały radosne, rozszczebiotane wróble? Czy te dwie szczęśliwe pary dzikich gołębi dalej uznają ten teren za swój dom?
Czy kosy dalej będą dalej wić gniazda w moich iglakach i śpiewać wieczorami? Czy rudziki będą do mnie zagadywały, gdy usiądę nieruchomo na ławce? Czy pliszka będzie się chwaliła swoim ogonkiem? Nie wiem.
Jest jednak nadzieja dla cząstki tej Mojej Afryki.
Rzeczka Pyszna przetrwa. Szkoda tylko, że nie ma już do niej dostępu. Ścieżki zasypane, miedze zaorane, brzegi ubite, uregulowane. Jednak jest, choć okaleczona - przeżyła zmiany. Trzymaj się, kawałku Mojej Afryki!
To moje pożegnanie z tym, co było dla mnie naturalne, ważne i myślałem, że dane na zawsze. Jednak okazało, że nic już nie jest tak, jak dawniej.
Żegnaj, Moja Afryko! Ja tu pozostanę, wspominając i opowiadając o Tobie tym, którzy będą chcieli słuchać.
Adam Ustyniak. Kwiecień 2017 r.
|
Ta witryna nie używa plików cookies w celach statystycznych, reklamowych oraz funkcjonalnych. Nie wykluczmy jednak możliwośći korzystania z takich plików przez serwery i dodatki internetowe
z których możemy korzystać. Każdy może zaakceptować pliki cookies korzystająć z domyślnych ustawień swojej przeglądarki, istnieje również możliwość ich zablokowania. |
|